czerwiec 2022

Jeden z czarnych scenariuszy.

Poniższy wpis jest kontynuacją wpisu „Symulacja teoretyczna”, który próbuje naśladować tok myślenia prof. Gail Tverberg. Robię to by poukładać sobie w głowie jej tezy, a potem poszukać słabych punktów. Jeśli ktoś mi w tym zechce pomóc – to zapraszam.

Jeśli rządy wyślą stopy do stratosfery w celu zwalczania inflacji, zwiększy to koszt i dostępność pieniądza, co za tym idzie zmniejszy popyt na dobra.
Producenci dóbr zniechęceni mniejszymi ich cenami, ale wcale nie malejącymi cenami energii i surowców będą zmuszeni zmniejszać produkcję. Stary sposób na zysk, czyli skalowanie, nie będzie już działał, ponieważ będzie jedynie skalował straty. Oznacza to, że ceny towarów nie przestaną rosnąć, ale zmniejszy się podaż. Jest to scenariusz stagflacji.

Do tego dochodzi nieunikniona fala bankructw spowodowana nietrafionymi inwestycjami poczynionymi w trakcie ostatnich trzydziestu lat w trakcie nieustannie malejących stóp procentowych.

To co uniemożliwia regulowanie wzrostu gospodarczego za pomocą zmian w stopach procentowych, to fakt, że wszystkie połączone alternatywne źródła energii nie nadążają zastępować luki spowodowanej post-peak-oil. Luka ta, nawet jeśli ilościowo nie wygląda na gwałtownie rosnącą, to musimy pamiętać, że wszystko co jest do wydobycia po prawej stronie od peak-oil jest coraz trudniej dostępne i ma coraz mniejszy EROI.

Inflacja to oczywiście z monetarystycznego punktu widzenia wzrost podaży pieniądza, ale nawet przy malejącej podaży pieniądza inflacja jest możliwa, jeśli druga strona równania, jaką jest kurcząca się gospodarka, jest silniejsza.

Przy takich zaburzeniach gospodarczych, nominalne poziomy wycen jakichkolwiek aktywów przestają mieć wartość porównawczą. Cena ropy wyrażona w dolarach ma jakikolwiek sens tylko jeśli znamy odniesienie, czyli cenę dolara oraz dóbr jakie możemy za niego nabyć. Schizofrenia cenowa może objawić się w ten sposób, że ropa naftowa będzie coraz droższa, podczas gdy cena wyrażona w dolarach będzie na niezmienionym poziomie.

Rządy sterujące walutami na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat robiły to co lubią najbardziej – kupowały głosy wyborców za ich własne pieniądze. Załóżmy jednak naiwnie, że jedynym celem rządu jest stabilny wzrost, tak jak to deklaruje.

W sytuacji kiedy energii do rozproszenia było coraz więcej, rządy miały ułatwione zadanie. Więcej energii oznaczało więcej towarów i usług dostępnych na rynku. Wystarczało zwiększać bazę monetarną, a kierunki w których płynęła gotówka były tymi kierunkami do których płynęła dodatkowa energia. Dzięki temu rządy nie musiały kontrolować przepływu surowców, logistyki itp., wystarczyło, że kontrolowały dodruk i strumienie nowej gotówki. Tak długo jak producenci tej energii akceptowali ich pieniądze, tak długo rządy miały całkowitą kontrolę nad gospodarką. Oczywiście teoretycznie można było utrzymywać bazę monetarną na stałym poziomie i pozwolić rynkom ustalać kierunki przepływu nowej energii, ale kto by się wyrzekł tak atrakcyjnego kąska, jakim była kontrola nad dodatkowymi zasobami. Można było te zasoby kierować tam gdzie wskazywały na to bieżące polityczne potrzeby. Dochodził do tego jeszcze jeden aspekt. Słusznie lub nie, uważa się, że zwiększanie bazy monetarnej i niska, pozostająca pod kontrolą inflacja, są pro rozwojowe. Jeśli PKB rośnie, to podaż pieniądza powinna mu towarzyszyć oraz zawsze mieć mały naddatek, po to by „stymulować” jeszcze szybszy wzrost. Mam z tym podejściem problem. Mianowicie uważam, że owszem, może to stymuluje wzrost, ale często jest to wzrost nieefektywny. Wzrost w takiej sytuacji występuje tam, gdzie rząd skieruje te inflacyjne nadmiary pieniądza, a nie tam, gdzie są potrzeby ludzkie. Nietrafione inwestycje prędzej czy później muszą upaść, chyba że są permanentnie dotowane przez państwo. Dopóki państwo ma możliwość dotowania tych przedsięwzięć, wszystko wygląda w porządku. Przez ostatnie trzydzieści lat, z powodu coraz niższych stóp procentowych, coraz większa część gospodarki wyglądała jakby była dotowana, pośrednio lub bezpośrednio. W czasie kryzysu 2008r. państwa wprost zadrukowały go, ponieważ wciąż mogły sobie na to pozwolić. Gospodarki były wciąż tak mocno nasycone energią, że wpompowane pieniądze przekierowały tą energię w gwizdek „zbyt dużych by upaść” przedsiębiorstw (głównie finansowych), kierując ją dalej w nienaturalnie nadęty rynek nieruchomości. W rezultacie cały rynek nieruchomości działał na olbrzymim kredycie, generując absurdalne inwestycje. Absurdalne energetycznie, przestrzennie, demograficznie itp. Ten wielki balon pożerał coraz większe zasoby, wysysając je z innych gałęzi gospodarek, jednocześnie rządy dwoiły się i troiły by to ukryć za pomocą coraz niższych stóp procentowych i zasypywania kolejnych pożarów papierem. Gaszenie pożaru papierem ma to do siebie, że ogień na chwilę można przydusić, ale on tli się pod spodem i jeśli tylko dostanie trochę tlenu, wybuchnie ze zdwojoną siłą. Sytuacja w której każda dwu lub trzyosobowa rodzina posiada duży dom, w którym każdy ma swoją sypialnie, a do tego kilka wspólnych pomieszczeń i wszystkie są ogrzewane, rekuperowane, klimatyzowane, itp. jest nie do utrzymania. Naszej planety po prostu na to nie stać. Jednak fikcja ta była utrzymywana ponieważ była „zbyt duża by upaść”. Fikcja ta mogła być utrzymywana tak długo jak długo można było udawać że mamy zasoby energetyczne do jej realizacji. W chwili gdy zabrakło (a zabrakło) dodatkowych zasobów, które można było co roku dopompowywać do tego balonu, wszystko zaczęło się sypać. Mamy do czynienia z olbrzymim przeinwestowaniem na skalę globalną. Z cyklem koniunkturalnym, któremu nie pozwolono się oczyścić w obawie przed przegraną w kolejnych wyborach. Z wielkim kłamstwem, że PKB może rosnąć w nieskończoność na planecie, której zasoby są skończone. Teraz stojąc nad przepaścią można było pozwolić na wielką korektę, dzięki której chociaż te resztki zasobów mogłyby być wykorzystane w racjonalny sposób. Zamiast tego ciągle utrzymuje się te wszystkie nierealne kłamstwa, pozwalając by wydać resztki na ich beznadziejną reanimację.

Źródłem tych wszystkich problemów są oczywiście rządy mające kontrolę nad pieniądzem. Z początku ta kontrola była „konstytucyjnie ograniczona”. Banki centralne były „niezależne”. Stopniowo jednak stawało się to, co musiało się stać, dzisiaj już nikt nie wierzy w żadną niezależność banków centralnych, a stanowisko szefa banku centralnego to kolejny polityczny urząd. Pieniądz jest długiem mającym pokrycie w energii, którą można było kupić na bliskim wschodzie, w Wenezueli lub w Rosji. Wydobywający tą energię chętnie szli na tą wymianę, ponieważ w zamian kupowali jachty, odrzutowce, budowali imponujące miasta na pustyni. Dodatkowo dolar amerykański był pierwszy w kolejce do kupowania energii, przez co jeśli chciałeś mieć energię musiałeś kupić dolara. Za dolarem stała amerykańska flota gwarantująca bezpieczeństwo i pilnująca kolejki do szybów naftowych. Dzięki temu był jakiś porządek i wszystko mogło się kręcić. Anglosaski system rynkowy był bardzo efektywny w marnowaniu zasobów, rozmywaniu odpowiedzialności i kreowaniu amerykańskiego snu o egalitaryzmie gospodarczym. Pieniądz fiducjarny jest pieniądzem opartym na długu, czyli na obietnicy pokrycia go dobrami wyprodukowanymi przy pomocy energii i surowców. Rząd drukuje pieniądze, a my je respektujemy, ponieważ regulujemy za ich pomocą podatki, należności, tankujemy za nie samochody, kupujemy jedzenie i ogrzewamy za nie swoje domy. Kiedy jednak pieniądzowi zabraknie pokrycia, to pieniądz upada. Na początku stopniowo traci wartość, ponieważ ludzie stopniowo zaczynają zdawać sobie sprawę z tego, że mogą kupić coraz mniej. Utracie wartości można zapobiec, ściągając nadmiar pieniądza z rynku. Inaczej mówiąc nadmiar długu w stosunku do siły wytwórczej jaką dysponuje gospodarka. Oznacza to jednak, że przyznajemy się do tego, że wydrukowaliśmy pieniądza za dużo. O ile za dużo? Czy tylko za dużo w stosunku do wciąż rosnącej bazy energetycznej? Jeśli tak, to wystarczy trochę podnieść stopy i wszystko powinno wrócić do normy. Jednak jeśli nie zacznie wracać do normy, to trzeba będzie zaciągnąć hamulec ręczny, czyli prześcignąć naturalne procesy i drastycznie podnieść stopy procentowe oraz zacieśnić politykę fiskalną w tym samym czasie, a to już będzie przyznanie, że mamy problem w postaci kurczącej się gospodarki. Kiedy klapki z oczu opadną, ostatecznie dotrze do mas, że PKB nie może rosnąć wiecznie, a na pewno nie opierając się na metrażu domów, szlag trafi całą wiarę w pieniądz oparty na obietnicy wiecznego wzrostu, a dzisiaj będący w szantażu moralnym rynku nieruchomości, transportu, dóbr konsumpcyjnych nabywanych dzięki długowi. Zacznie się wtedy próba odkręcenia spirali długu za pomocą inflacji, ponieważ innego wyjścia nie ma. Ten mit jest „too big to fail”. Niestety sama inflacja musiałaby być zbyt duża. Doskonale to zaczyna być widoczne w działaniach rządów, które z jednej strony wiedzione radami ekonomistów próbują zacieśniać politykę fiskalną, by zaraz potem to niweczyć jakimś nowym dodrukiem, który będzie wymagał jeszcze większego zacieśnienia, które z kolei wymusi jeszcze większy dodruk. Jak długo potrwa zdanie sobie sprawy, że tych długów spłacić się nie da? Nie dlatego, że nie można zrobić przelewu i dopisać ileś tam zer do kwoty, ale dlatego, że nie da się już tego zrobić bez wywoływania samonapędzającej się spirali inflacyjnej. Z drugiej strony nie da się również zrobić tego normalnie, więc póki co tkwimy w tej schizofrenii.